📼 SFILMOWANI ③③: Ziemia obiecana (1974)
Zupełnie nie rozumiem narodowego brandzlowania się do wajdowskiej Ziemi obiecanej. Nie ogarniam wszystkich "ochów" i "achów", którymi ten film jest nagradzany. Przeglądając Filmweb, widziałem, jak wielu oceniło tę produkcję na 10/10, co wskazywałoby, że to arcydzieło – że ten obraz powinien urzekać, szarpać zmysły, sprawiać, że ogląda się go z wytrzeszczem i wywalonym jęzorem. Tymczasem w mojej ocenie Ziemia obiecana jest filmem co najwyżej przeciętnym. I zaraz Wam powiem, dlaczego tak uważam.
Rok 1974 był rokiem, w którym świat dostał Ojca chrzestnego II Francisa Forda Coppoli – dzieło fenomenalne, zapierające dech rozmachem, znakomitą fabułą i wybitnymi kreacjami aktorskimi. W tym samym czasie w PRL nakręcono twór na podstawie wyśmienitej powieści Władysława Reymonta z końcówki XIX wieku. To opowieść o fabrycznej Łodzi i trzech początkujących młodych fabrykantach, którzy wchodzą w spółkę i budują swoją pierwszą fabrykę bawełny. Borowiecki, Baum i Welt – Polak, Niemiec i Żyd – w powieści przedstawieni są jako trzej kumple, którzy znają się od lat, choć nie można powiedzieć, że łączy ich przyjaźń. W ekranizacji zostało to trochę zmienione, bo faktycznie widać między nimi większą zażyłość, ale o pełnym zaufaniu (zwłaszcza w interesach) nie ma mowy.
Andrzej Wajda sam napisał scenariusz, a później zajął się reżyserią. Podobno musiał stworzyć film na modłę Polski Rzeczpospolitej Ludowej – w przeciwnym razie obraz w ogóle by nie powstał. A przecież wiemy, że Wajda dla swoich filmów był gotów posunąć się do każdego skurwysyństwa, łącznie ze zrzuceniem konia w przepaść, tylko po to, aby nagrać strach w oczach zwierzęcia. W moim kanonie człowieczeństwa ten typ jawi się jako postać co najmniej obrzydliwa. Jednak nie dlatego uważam Ziemię obiecaną za film taki sobie – choć scena, w której Zapasiewicz drażni patykiem zamkniętego w ciasnej klatce tygrysa, jest ohydna, a następująca zaraz po niej scena orgii wywołała mój szczery, szyderczy śmiech. Określenie "ale gówno" w przypadku tej konkretnej sceny jest jak najbardziej adekwatne.
Ale zacznijmy od początku. Film otwiera durna, nic niewnosząca scena, w której Olbrychski, Pszoniak i Seweryn jadą na rowerach przez las i drą mordy. To wydzieranie się nie ma żadnego logicznego uzasadnienia, bo normalni ludzie tak się nie zachowują, ale – jak się szybko okaże – nienormalne zachowania aktorów będą tu częstym zjawiskiem. Właściwie prawie wszyscy w Ziemi obiecanej cierpią na overacting. Ich gra jest przerysowana, nienaturalna i irytująca. Pod tym względem wprawdzie króluje Kalina Jędrusik, która za każdym razem wywoływała u mnie niesmak, to jednak i Olbrychski, i Pszoniak również sprawiali wrażenie, jakby za dużo grali w teatrze.
Ot, weźmy sobie scenę, w której Borowiecki czyta o podniesionym cle na bawełnę. Pijany Moryc trzeźwieje i z radości zaczyna włazić na jakiś płot, a Karol bierze go na barana i tak wracają do domu. Serio? Tak zachowują się dorośli faceci? Jasne, poziom popierdolenia w XIX wieku mógł być większy, ale Reymont tego nie potwierdza. Jego bohaterowie – choć łajdacy, chciwcy i oszuści – nie zachowują się jak nominowani do zamieszkania w wariatkowie. A tego w filmie Wajdy jest znacznie więcej. Ot, zobaczcie sobie grę Bożeny Dykiel – przecież to jest jakiś koszmar.
Nie jest też tak, że denerwowała mnie cała obsada. Całkiem dobrze wypadł Andrzej Seweryn, który jako jedyny z głównej trójki potrafił trzymać nadmierne emocje i ekspresję na wodzy. Podobała mi się również Anna Nehrebecka. Fenomenalnie wypadł Piotr Fronczewski – jego wiązanka skierowana do Bucholca była bodaj najlepszą sceną w całym filmie, a sam Fronczewski dał świetny popis aktorstwa. Całkiem nieźle wypada większość zdjęć – o ile akurat operator nie dostaje delirki i nie trzęsie kamerą. Spore wrażenie robią wnętrza i kostiumy, a muzyka zapada w pamięć, choć do części scen zupełnie nie pasuje.
Powstało kilka montażowych wersji Ziemi obiecanej, a ja obejrzałem tę najnowszą, ponad 2,5-godzinną, którą zlepiono przy okazji rekonstrukcji cyfrowej. Najdłuższy zdaje się być czteroodcinkowy miniserial, ale cały czas mówimy o tym samym obrazie, tylko inaczej zmontowanym.
Wajda nie był jednak pierwszym, który zabrał się za adaptację dzieła Reymonta. Pierwszymi byli Aleksander Hertz i Zbigniew Gniazdowski, którzy w 1927 roku zrealizowali swoją Ziemię obiecaną. Niestety, film uważany jest za zaginiony, chociaż – jak podaje portal filmpolski.pl – zachował się 15-minutowy fragment. Niestety, nie mogłem go znaleźć w sieci. Wiadomo jednak, że zmieniono zakończenie, a akcja rozgrywa się w latach 20. XX wieku. Z kolei w 1967 roku Tadeusz Worontkiewicz zrealizował spektakl dla Teatru TV według adaptacji Henryka Jakóbczyka. Niestety, i tej ekranizacji na próżno szukać w sieci.
Pozostaje więc Ziemia obiecana według Wajdy, który nie zdołał mnie przekonać do swojej interpretacji najsłynniejszego dzieła Reymonta. Książka to – w mojej ocenie – opowieść bliska arcydziełu, z kolei film to przeciętniak, który zamiast budzić zachwyt, irytował.
scenariusz: Andrzej Wajda
na podstawie powieści: Ziemia obiecana - Władysława Reymonta
kraj: USA
Komentarze
Prześlij komentarz