📼 SFILMOWANI ③⑥: Amityville (2005)
JAYA ANSONA
Mija dziewięć lat od zamknięcia uniwersum "Amityville" i świat już dawno zapomniał o koszmarku, jakim było "Amitywille: Drzwi do piekła", będącym ostatnim bękartem serii wydalonym przez filmowców w 1996 roku. Ów twór filmopodobny był kolejnym dziełkiem oderwanym od głównej historii rodzin Lutzów i DeFeo. Nie dostaliśmy tu nawet oryginalnego nawiedzonego domu, a replikę w formie domku dla lalek. "Amityville: Dollhouse", bo tak w oryginale brzmiał tytuł, był jedną z najgorszych produkcji całego cyklu, nic więc dziwnego, że postanowiono go definitywnie zamknąć. Mija zatem dziewięć lat. Przychodzi wiosna 2005 roku i na ekrany kin wchodzi zupełnie nowe "Amityville".
Remake kultowego, choć według mnie, nie najlepszego horroru z 1979 roku ponownie zostaje oparty na książce Jaya Ansona. Scenarzysta Scott Kosar, debiutujący ledwie dwa lata wcześniej innym remakiem kultowego horroru, czyli "Teksańską masakrą piłą mechaniczną", interpretuje powieść po swojemu i, kurczę, wychodzi mu to znakomicie. Nieco zaśniedziała już historia Lutzów dostaje nowe życie. Choć sam trzon opowieści jest ten sam, tło ulega odświeżeniu i pogłębieniu. Dostajemy dużo lepsze dialogi, a postaci nie są już tak jednowymiarowe, jak w pierwszym filmie. W obrazie Rosenberga relacje rodzinne, przed tym jak dom zaczął wpływać na kolejnych członków familii Lutzów, ograniczały się do jazdy motorówką po rzece/jeziorze (w powieści za domem jest rzeka, ale w filmie z '79 wydaje mi się, że widzimy jezioro). Kosar, do spółki z reżyserem Andrew Douglasem, który debiutował jako reżyser fabuły, stworzyli obraz sympatycznej i kochającej się rodziny, co jeszcze bardziej kontrastuje z późniejszymi zmianami osobowości, głównie Georga, na którego dom i drzemiące w nim złe moce mają największy wpływ.
Nowe "Amityville" ogląda się znacznie lepiej niż ten niemrawy staroć z końca lat '70. O scenariuszu i reżyserii już wspomniałem, ale te by się nie obroniły, gdybyśmy dostali kolejnych Brolina i Kidder w rolach głównych. Dostaliśmy za to Ryana Reynoldsa, który był w 2005 roku na fali wznoszącej po występie w kilku popularnych komediach, i Melissę George, która obdarzyła swoją bohaterkę zalotną łagodnością. W dodatku w bonusie dostajemy malutką Chloë Grace Moretz, która naprawdę tu wymiata. Scena, w której chodzi po dachu domu, to prawdziwy sztos, ale poza tym daje popis przyjemnego dziecięcego aktorstwa.
Właściwie wszystko w nowej wersji "Amityville" jest lepsze. Sama opowieść została dodatkowo pogłębiona o historię sięgającą daleko przed masakrę rodziny DeFeo, co wyjaśnia nam, dlaczego piwnica była źródłem zła. W pierwszym filmie dostajemy właściwie tylko zamurowany pokój, który nagle wypełnia się krwią, ale skąd, co i jak – nie pytaj, widzu, bo kociej mordy dostaniesz. Kosar opowiada nam pełną historię domu i zła, które umościło w nim swoje cztery litery.
No i opiekunka... W filmie z '79 była to brzydulka w wielkich okularach i z aparatem na zębach, postać nijaka, która pojawia się tylko po to, aby trochę powrzeszczeć w ciemnościach. W filmie Douglasa dostajemy prawdziwą zdzirę wartą grzechu, której wprawdzie nie powierzyłbym nawet siatki z cebulą, ale jako wredna sucz sprawdza się znakomicie. I – tu znowu – taka postać idealnie pasuje do fabuły, jej obecność jest uzasadniona, a nawet pożądana. A takich smaczków jest tu znacznie więcej.
Co tu dużo mówić. "Amityville" z 2005 roku pod każdym względem bije na łopatki swój filmowy pierwowzór. No dobra, poprzeczka nie była postawiona zbyt wysoko, ale i tak obraz Douglasa, zwłaszcza jak na debiutującego reżysera, wypada bardzo dobrze. To horror, który trzyma w napięciu, który ma kilka strasznych momentów i który ogląda się bez zażenowania. Aktorzy to nie kolejne paździerzowe płyty, a sam Reynolds dostał nawet kilka kwestii, dzięki którym mógł dać popis swojego ironicznego poczucia humoru. Melissa George również sprawuje się nieźle, a mała Chloë wzbudziła mój szczery zachwyt. Również wizualnie nowe "Amityville" bije na łeb to stare. Dużo lepsze zdjęcia, no i efekty sprawiają, że to horror, który z przyjemnością się ogląda.
Niestety, sukces filmu otworzył kolejną puszkę Pandory, z której wylał się płyn kloaczny w postaci kolejnego uniwersum rozciągniętego na pierdyliard filmów. Te jednak spokojnie możecie sobie odpuścić i jeśli nie widzieliście żadnego z filmów "Amityville", to uwierzcie mi – obraz z 2005 roku jest jedynym godnym uwagi.
reżyseria: Andrew Douglas
scenariusz: Scott Kosar
na podstawie powieści: Amityville Horror - Jay Anson
kraj: USA
Komentarze
Prześlij komentarz