📼 SFILMOWANI ③⑨: Quo vadis (1951)
HENRYKA SIENKIEWICZA
Trochę to trwało, nim wreszcie zdecydowałem się klapnąć na sofie i obejrzeć bodaj najbardziej popularną ekranizację dzieła Sienkiewicza – prawdziwą amerykańską superprodukcję, oczywiście na miarę lat 50. Wiecie, mam pewien problem ze starymi filmami, zwłaszcza takimi, które wymagały jakichś efektów specjalnych. Te produkcje najczęściej starzeją się fatalnie, i nawet koleś z taką wadą wzroku jak ja dostrzega, jak grubymi nićmi to wszystko jest szyte. Pewnie dlatego, że grube – to je widzę. I czułem, że z filmem Mervyna LeRoya będzie podobnie.
Ale może zacznę od tego, że „Quo vadis” z 1951 roku całkiem nieźle oddaje zamysł Sienkiewicza. OK, mógłbym się przyczepić do tego, że przemiana Winicjusza została potraktowana po łebkach, a Lidia w wykonaniu Deborah Kerr zachowuje się jak kretynka – ale poza tym, to co najważniejsze zostało przekonwertowane przez Sonyę Levien i Samuela Behrmana z języka literackiego na filmowy. I choć para głównych aktorów – Robert Taylor i wspomniana Kerr – została, według mnie, dobrana fatalnie, to Peter Ustinov w roli Nerona kradnie całe show. Ten brytyjski aktor wydawał się stworzony do tej roli, co doceniło Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej, przyznając mu w 1952 roku Złotego Globa za najlepszą rolę drugoplanową. Zdobył też uznanie Akademii Filmowej, która nominowała go do Oscara, ale ostatecznie statuetkę zgarnął Karl Malden za „Tramwaj zwany pożądaniem”, a Ustinov musiał poczekać jeszcze dziewięć lat – aż do „Spartakusa”, gdzie zagrał Lentulusa Batatiusa. Widać, że starożytny Rzym mu służył. Ciekawostka: przy „Spartakusie” Ustinov współtworzył również scenariusz, choć nie został wymieniony w czołówce.
Wróćmy jednak do „Quo vadis”. To film, który wciąż dobrze się ogląda – mimo średniej gry wspomnianej pary głównych aktorów. Zwłaszcza Deborah Kerr wypadła sztucznie i zupełnie nieprzekonująco. Podobały mi się natomiast kostiumy i scenografia. Ta ostatnia zasługuje na szczególne uznanie – monumentalna, imponująca, zbudowana fizycznie, a nie wyrenderowana w CGI. Ujęcia płonącego Rzymu również robią wrażenie. I każą zastanowić się, jak to możliwe, że pół wieku później zostało to tak koncertowo spierdolone przez Kawalerowicza i jego ekipę z Kadru.
Mimo swoich wad i lekkiego zapachu pleśni, „Quo vadis” LeRoya to film dobry, który śmiało można obejrzeć – choć bez większych „ochów” i „achów”. To nie „Gladiator”, ani nawet „Ben Hur”. To obraz, który tylko miejscami wybija się ponad przeciętność, ale – spośród wszystkich ekranizacji „Quo vadis” – i tak wypada najlepiej. A to już coś. Można też podejść do tej produkcji jak do ciekawej ramotki, która pokazuje, jak kiedyś kręciło się filmy. Ostatecznie i tak najlepiej sięgnąć po książkę – bo Sienkiewicz stworzył kawał świetnej literatury.
scenariusz: Sonya Levien, S.N. Behrman
na podstawie powieści: Quo vadis - Henryk Sienkiewicz
kraj: USA
Komentarze
Prześlij komentarz