📚 NOWOJORSKI KRZYK | Maciej Kaźmierczak 🔻 🆁ᴇᴄᴇɴᴢᴊᴀ
● NIEMY KRZYK THRILLERA BEZOBJAWOWEGO ●
I co ja mam Wam napisać? Że dawno nie trafił w moje ręce tak bardzo bezobjawowy thriller? No, to prawda. Że główna bohaterka w omawianej dziś powieści, to jedna z najmniej interesujących postaci, z jakimi się spotkałem? Niestety, to też się zgadza. A przy tym jest to książka tak potwornie nudna, tak nijaka, że przebrnięcie przez nią wymagało ode mnie naprawdę sporo samozaparcia. Albo może jakiegoś ukrytego pierwiastka masochizmu? No dobra, ale wypadałoby jakoś to moje stanowisko uargumentować. Wyjaśnić Wam, skąd u mnie tak ostra reakcja na "Nowojorski krzyk" Macieja Kaźmierczaka, zwłaszcza że negatywnych recenzji u mnie jak na lekarstwo.
Szanując swój czas, ale i znając własne preferencje, staram się sięgać po gatunki, które lubię. Czytam opisy podesłane przez wydawców, a w ciemno biorę tylko autorów, których twórczość znam i cenię. Tym razem tak nie było, bo z książkami Macieja Kaźmierczaka nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Choć - z tego, co pamiętam - raz była ku temu okazja. Chyba wtedy, gdy wydawał pierwszą powieść w Muzie. Wydawnictwo ją zaproponowało, ale byłem wtedy zawalony innymi tytułami, więc odmówiłem.Tak czy inaczej, w tym przypadku zaciekawił mnie opis, choć już tam, a także w samym tytule, kryła się - ale to akurat zrozumiałem dopiero w czasie lektury - przestroga. O tym jaka to przestroga i na czym polegał ten omen, za chwilę. Teraz jednak skupmy się na fabule, a raczej na tym, co dostajemy w opisie. Wynika z niego, że będzie to opowieść o stalkerze i jego ofierze, o czymś na kształt "trójkątnej" relacji i o morderstwie jakoś powiązanym z główną bohaterką. I faktycznie, początek powieści mógłby sugerować, że będziemy mieli kolejną historię w stylu "Strachu" - tego thrillera z młodym Markiem Wahlbergiem i jeszcze młodszą Reese Witherspoon, ale choć ktoś faktycznie napada na Danielle Hardy na początku powieści i tej samej nocy waruje pod jej kamienicą, tak potem nagle znika i tyle go widzieli. Co dostajemy przez kolejnych około 150 stron? W sumie... nic specjalnego. Danny, która jest jednocześnie narratorką, wiedzie nudne życie i ma niewiele do powiedzenia. Zero jakiś głębszych przemyśleć, refleksji (przypominam, że to jest niby thriller PSYCHOLOGICZNY), ani też cech charakteru, które sprawiają, że chcemy ją lepiej poznać czy się zaprzyjaźnić. Danny jest do bólu nijaka i takie też wzbudza emocje... Znaczy się, nie wzbudza żadnych i przez całą powieść, albo się czegoś boi, albo spotyka na swojej drodze kolejnych ludzi i chociaż wchodzi z nimi w jakieś interakcje, to jednak niewiele z tego wynika.
Kojarzycie może "Cujo" Stephena Kinga? Tam rozmowy biznesowe ciągnęły się dziesiątkami stron. To była potworność, tak ciężkostrawny szajs, że aż wychodził bokiem. No, tu jest podobnie tylko temat dotyczy wydawania książek i literackich debiutów. Oczywiście wszystko niby w "realiach" amerykańskich, ale powiedzmy sobie szczerze - z tamtejszą branżą ma to niewiele wspólnego. I to jest kolejny mój zarzut wobec "Nowojorskiego krzyku", a jednocześnie ten omen, którego w porą nie odczytałem: dlaczego Nowy Jork? Dlaczego USA? To znaczy jakie ma to umotywowanie? Jaki sens? Na jednym ze spotkań autorskich Joanna Opiat-Bojarska, pisarka, ale też prowadząca kursy kreatywnego pisania, wspomniała, że zdarza się, że jej kursanci w ramach zadań, dostarczają jej opowiadania z akcją wciśniętą właśnie w Ameryce. Nie rozumiała takiego postępowania, a ja uważam, że to strzelenie sobie w stopę już na dzień dobry, bo znając Stany jedynie z kina, telewizji czy literatury, nie można być wiarygodnym. To wrażenie niewiarygodności, nie odstępowało mnie również podczas lektury "Nowojorskiego krzyku". Nie poczułem nowojorskiego klimatu, jak chociażby w powieściach Lawrence Blocka czy Jeffery Deavera, wręcz przeciwnie - odniosłem wrażenie, że ta cała scenografia, to tło nie aspiruje do niczego więcej, aniżeli dykty w 2D z przyklejonym ładnym obrazkiem zamówionym na Temu. Powieść, która momentami chce być thrillerem miejskim, przegrywa z brakiem wiedzy o mieście i jego mieszkańcach, przez co ten Nowy Jork przestaje mieć jakiekolwiek znaczenia, a "Nowojorski krzyk" równie dobrze mógłby być "Piaseczyńskim krzykiem" i nie byłoby wielkiej różnicy.Ale dobra, powiedzmy, że tło całej historii nie stanowi o tym, czy sama historia jest dobra czy zła, to tylko jedna z części składowych, chociaż akurat w przypadku powieści miejskiej bardzo istotna. Najgorsze jest to, że jako czytelnik mam wrażenie, że zostałem oszukany. Może nie aż tak jak Niemiec pod Pewexem w latach '80, gdy po wymianie kasy u cinkciarza, odkrywa, że w rulonie zamiast banknotów jest pocięta "Trybuna Ludu", bardziej jak gość, który poszedł do knajpy, zamówił schabowego, a dostał jakieś sojowe ustrojstwo.
Co gorsza, pierwsze kęsy "Nowojorskiego krzyku" wcale nie zapowiadały czegoś niezjadliwego. Ta książka naprawdę zaczynała się całkiem nieźle, a temat stalkingu mógłby tu zostać opisany, jako ważny społecznie problem. Ta książka mogłaby nieść nawet jakieś przesłanie, tymczasem bardzo szybko powieść Kaźmierczaka zamienia się w historię o... niczym. I w tej historii o niczym tkwi nasza główna bohaterka - introwertyczce, która niespecjalnie przepada za obcymi ludźmi, stale skrobie coś w notesie i marzy o napisaniu i wydaniu książki. Lubi też podglądać, niczym "Kobieta w oknie" A.J. Finna, ale - tu znowu - ten wątek jest na przemian przerywany, potem znowu wznawiany, by na końcu wyniknęło z tego coś, co dla ogółu opowieści nie ma wielkiego znaczenia, a raczej to znaczenie jest nam wepchnięte na siłę.
Musicie wiedzieć, że "Nowojorski krzyk" składa się z wielu scen, które niespecjalnie na siebie oddziałują, przez co czytanie tej powieści przypomina trochę oglądanie filmów Patryka Vegi. Przy czym nie można odmówić Maciejowi Kaźmierczakowi, że nie ma lekkiego pióra, wręcz przeciwnie - ma nawet przyjemny styl, a kolejne zdania nie przypominają karkołomnych wypocin Blanki Lipińskiej. Jednak co z tego, jak fabuła kuleje niczym weteran po nieudanej operacji w namiocie medycznym, gdzieś pod Sajgonem, a główna bohaterka nie wzbudza żadnych emocji, więc jej los jest nam zupełnie obojętny.
Najnowsza powieść Kaźmierczaka to taki niemy krzyk thrillera bezobjawowego. Przynajmniej 200 pierwszych stron tak wygląda. W ostatnich stu coś zaczyna się dziać, jakaś kryminalna intryga zaczyna kiełkować, ale jeżeli myślicie, że cokolwiek zostanie wyjaśnione, to... dupa blada, szanowni państwo, bowiem, opowieść nagle urywa się, a my dostajemy komunikat niczym w starym serialu, że "ciąg dalszy nastąpi". Może i tak, ale ja tego ciągu dalszego już nie chcę czytać. Nie i już! Ten "Nowojorski krzyk" mi wystarczy. Autentycznie mam dość i czuję się zmęczony. Wysiadam z tego pociągu i dalej idę pieszo. A Wy, moi drodzy - jak mawiał pewien prezes fundacji - róbta co chceta. 😉
wydawnictwo: Skarpa Warszawska
ilość stron: 304
oprawa: miękka ze skrzydełkami
gatunek: thriller psychologiczny
| 🤝 recenzja powstała w ramach współpracy barterowej z Wydawnictwem SKARPA WARSZAWSKA
Komentarze
Prześlij komentarz