📚 KONIEC WARTY | Stephen King 🔻🅾ᴘɪɴɪᴀ ⑥
Czy "Koniec warty" to rozczarowanie? I tak, i nie. Znam twórczość Stephena Kinga na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że facet ma problemy z finiszowaniem - jego zakończenia często są od czapy, sprawiają wrażenie pisanych na siłę, bez pomysłu na wiarygodną i zgrabną puentę. Spodziewałem się więc, że i tu będzie podobnie. Miałem jednak nadzieję, że trylogia z Billem Hodgesem będzie wyjątkiem, że to nie będzie kolejna "Mroczna Wieża" czy "Ostatnia misja Gwendy". I wiecie co? Ch***a tam - King idzie według tego samego schematu. Dokładnie tego samego, co czyni "Koniec warty" opowieść wtórną i niezaskakującą. Jasne, "Pan Mercedes" i "Znalezione nie kradzione" też nie serwowały żadnych wybitnych twistów, ale broniły się ciekawym spojrzeniem Kinga na literackich antybohaterów. "Koniec warty" to po prostu odgrzany kotlet, któremu już dawno minął termin przydatności do spożycia.
Choć początek nie był jeszcze taki zły, to im dalej w las, tym robiło się coraz nudniej i epigońsko. King niepotrzebnie przeciąga tę opowieść, której zakończenie właściwie było do przewidzenia już na samym początku – łącznie z tym, że będzie to ostateczne rozstanie z Hodgesem. Skąd to przeświadczenie? Bo King zdradza nam to w tytule. I to jest jego modus operandi w przypadku ostatnich tomów dłuższych cykli.
"Koniec warty" to powieść, moim zdaniem, poniżej przeciętnej - a od miana „słabej” dzieli ją jedynie ważny wątek społeczny, jaki King w niej porusza: problem samobójstw, zwłaszcza wśród młodzieży. To trochę ratuje ten „wielki finał” trylogii, ale nie czyni z niego książki godnej polecenia.
Na niekorzyść przemawia też na siłę wciśnięty wątek parapsychologiczny, no i motyw technologii, który ewidentnie nie jest konikiem Stefcia. No i mamy też powrót kultowych, choć niechlubnych kingowych dłużyzn. Serio, na książka trochę by zyskała, gdyby była krótsza o 100-150 stron, ale do tego trzeba byłoby redaktora z jajami, gościa, który potrafiłby postawić się wielkiemu Kingowi i powiedzieć mu wprost: „Lejesz wodę, koleś! Zakręć ten kurek słowotoku!”.
Niestety, wyszło jak wyszło. A Stefan coraz bardziej kojarzy mi się z kinder niespodzianką albo czekoladkami Foresta Gumpa. I w sumie zaczynam się zastanawiać, czy jeszcze mam ochotę bawić się z tym autorem w literacką loterię. Bo jakoś mnie już nie ciągnie do jego najnowszych książek. Kiedyś ich wypatrywałem – teraz zauważyłem, że bardziej mi latają koło dupy. To chyba zły znak. Ale jakoś się tym nie przejmuję. Jest przecież tylu mniej zawodnych autorów. Albo takich, którzy dopiero czekają na odkrycie.
Komentarze
Prześlij komentarz